pourlopowych wspomnień czar...
Jak obiecałam na blogu u Agi przystępuję do swojego posta. Otóż powróciłam. Z urlopu. Z wyjazdu. Z wyspy wiecznie zielonej. Z Irlandii. Z kraju gdzie wszyscy jeżdżą pod prąd :) Z kraju gdzie wszyscy mają na wszystko czas, gdzie nikt się nie śpieszy, nikt na nikogo nie trąbi, nikt nie patrzy krzywo na kobiety z wózkami z dziećmi, które spotkały się przypadkiem i plotkują zajmując cały chodnik. Z kraju w którym weekend jest po to by "zeszmacić się na morgi". (A na jednym takim dicho byłam i przyznam szczerze, że takiej masakry to nawet u nas nie ma. "Laski" przyodziane w skąpe ciuszki, jednak przypominające nimfy kulomiotki). Z kraju gdzie w lokalach typu puby, dyskoteki, bary obowiązuje zakaz palenia a za picie piwa w miejscu publicznym, jak na przykład park można dostać mandat w wysokości 650 euro. Z kraju gdzie są nieskończone zielone pola i łąki, przedzielane kamiennymi murkami, gdzie są chyba tysiące szarych, kamiennych kościołów. Może to przez urlop a może rzeczywiście czas płynie tam wolniej. Choć dla mnie te 10 dni i tak przeleciało zbyt szybko. Mimo to zdążyłam pochodzić sobie na spacerki nad rzeczkę, a nawet wypić nad tą rzeczką flaszkę wina w biały dzień :) Zdążyłam być po drugiej stronie wyspy, nad oceanem, zdążyłam podeptać uliczkami i ulicami w Dublinie, a nawet zakończyć tą wycieczkę polskim obiadem w polskiej knajpie o wdzięcznej nazwie "Kanał" :) Zdążyłam zaliczyć grilla na plaży na skałkach, zdążyłam zobaczyć Irlandię Północną i wiele innych miejsc. Nauczyłam się sama robić zakupy w sklepie z produkatami tak zupełnie nie polskimi gdzie wszytsko od śmietany po kurczaka jest "irish" a w Mc Donaldzie hamburgery są z "irish" krów :) Odpoczęłam generalnie i w dosłownym tego słowa znaczeniu. A było od czego. Dzień wylotu też był totalnym szaleństwem, kiedy to przed wieczornym wylotem trzeba było jeszcze pokazać się na spotkaniu słuzbowym w Warszawie. Dzięki temu wyruszyłam z domu już po 6 rano z walizką, którą zostawiłam po drodze w pracy. Potem spacerek na dworzec na pociąg. I wiecie co? Nie pamiętałam już kiedy przemierzyłam tą trasę piechotą. Mało tego, było to nawet przyjemne :) Potem pociąg, ciekawa pogawędka z panem profesorem prawa, który jako obserwator doszedł do wniosku, że jestem typem introwertyka i na dłuższą metę chyba męczą mnie kontakty z ludźmi... khy khy khy, pewnie dlatego, że jestem introwertykiem prowadzę od roku tego bloga :) Warszawa paskudna dla mnie jak zawsze, może spotęgowana przez to, że przez 10 minut biegałam po podziemnym przejsciu pod Marszałkowską i szukałam właściwego wyjścia na przystanek tramwajowy... Nikt mi nie pomógł bo nikt nie wiedział, ciekawe... W końcu z samopoczuciem chomika biegającego w kółku w akwarium wydostałam się na dobry przystanek. Potem szybkie spotkanie i dezercja na powrotny pociąg. I ciągła presja uciekającego czasu i wizja odlatującego beze mnie samolotu. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i samolot wyleciał ze mną na pokładzie, w deszczu okrutnym. Na miejscu jednak pozytywna niespodzianka. Samolot przed czasem to raz, a poza tym pogoda zupełnie nieirlandzka. I on! Znów te niebieskie oczy... I tak było przez cały czas. Ciepło, słonecznie, zupełnie nie tak jak się spodziewałam :) W ostatnim dniu tylko wyspa żegnała mnie już bardziej typową pogodą. Sprawna odprawa, paskudna kawa na lotnisku i samolot. Znów miejsce nie przy oknie. Chwila wyczekiwania i Dublin rozświetlony malutkimi światełkami zostający gdzieś w oddali. I wtedy zdałam sobie sprawę, że cholernie lubię ten moment startu, oderwania się od ziemi i wzbijania ponad chmury. Kilka sekund wciskania w fotel, ale tez to niesamowite poczucie wolności! Lądowanie w burzy, błyski, turbulencje, deszcz, jak w wesołym miasteczku. Troszkę adrenalinki, ale to nie czerwony Matiz na podwójnej ciągłej :) I to by było na tyle, w telegraficznym skrócie. Moja pierwsza wyprawa do kraju wiecznej zieloności, ale na pewno nie ostatnia. Wyprawa gdzie zostawiłam za sobą wszelkie problemy, samochód, zmartwienia. Wyprawa, która pokazała mi coś innego, jednak z dawką ostrożności i dystansu podeszłam do wszystkiego. Teraz oby tylko do sierpnia, bilet już zapłacony więc wszystko przede mną. po drodze mamy jeszcze lipiec... Będzie dobrze, w końcu kiedyś musi :) Póki co jedziemy dalej, jak to mówią tam choć nie wiem jak to się pisze "sloncia", ale znaczy to tyle samo co nasze "zdrówko" :) Weekend przed nami, pewne teściówki za nami więc kto wie co się stać może :) Ma być dobrze. W dalszym ciągu, bo jest dobrze! AVE!