...czyli moje tak zwane życie.

środa, października 26, 2005

cześć żabo



Może nietypowy tytuł posta, ale mieszkańcy schroniska na Ohajo wiedzą i widzą o co chodzi. O to, co parkuje codziennie na ogródku pewnego domu z Katowicach. Otóż jakieś dwa tygodnie temu rozstałam się z moim jak do tej pory najwierniejszym partnerem życiowym, a mianowicie z moim pierwszym autkiem marki Renault Clio, zwanym popularnie Żuczkiem. Żuczek odszedł z wyboru i poniekąd z przymusu bo niestety upływający czas jest bezwzględny i nie oszczędza również jego, a gospodarka rynkowa w której przyszło nam żyć też rządzi się swoimi prawami. Miejsce Żuczka zajęła Żaba. "Spadek" po moim Ojcu, który pokusił się o zmianę auta a swoje dotychczasowe scedował na mnie. Teraz moim wehikułem czasu i przestrzeni stała się zielona "cytryna" w wersji kombi. Dlaczego piszę o tym wszystkim? Nie dlatego, żeby się chwalić bo to jest mi obce ideowo od zawsze. Nie dlatego, że jestem materialistką i wyznaję kult samochodu. Dlatego, że te autko, czerwone clio to było moje pierwsze w życiu autko. Autko, które przeszło ze mną wiele, autko, które przejechało ze mną wiele setek kilometrów bo ponad 100.000. To na nim doskonaliłam swoją sztukę kierowania pojazdem. To on przetrwał ze mną przez małżeństwo, rozwód, wyprowadzkę, nowe życie w Chorzowie i wprowadzkę na Ohajo. Nie powiem ile osób przewiózł bo nie jestem w stanie ich policzyć. Nie wiem ile moich maneli przewoził z miejsca A do miejsca B. Nie zliczę ile różnych emocji w nim przeżywałam, od radości, przez złośc, załamanie i wiarę w to, że można od nowa, po chwile zwątpienia i totalnej euforii. Ileż niecenzularnych słów wysłuchał ten mały czerwony pojażdzik. Ile łez przyjął w swoją tapicerkę. Ileż ¨smiechów doświadczył w czasie naszego wspólnego czteroletniego życia. Byliśmy razem nad morzem, byliśmy w górach, byliśmy w Krakowie, Warszawie i wielu innych mniejszych i większych miejscach w Polsce. Za granicą niestety nigdy nie byliśmy. Chyba, że w Sosnowcu :) Byliśmy na ślubach i pogrzebach. I nigdy mnie nie zawiódł. I dlatego wszystkiego mam do niego taki sentyment. Nabyty po ślubie, wymiesiony przy rozwodzie, służył mi jeszcze przez ładnych parenaście tysięcy kilometrów. A teraz przyszedł nasz koniec. Ale przecież to nie koniec świata. Teraz uczę się "cytrynki" zwanej też Żabą. A następnego dnia rano, po tym jak bardzo późnym wieczorem pojawiłam się z moim nowym wynalazkiem motoryzacji w pewnym domu w Katowicach, kiedy to wszyscy domownicy już spali snem sprawiedliwego, na lodówce zastałam kartkę od Grześka, który wymaszerował już z domu zanim wstałam z napisem CZEŚĆ ŻABO :) I już wtedy wiedziałam, że tak zatytułuję mojego posta, którego poświęcę "pamięci Żuczka". Może ten post jest niejasny, może bezsensowny, ale dla mnie te auto to też był kawał mojego życia, wiele uczuć, przejść i życiowych zakrętów, których nie jestem teraz w stanie wszystkich wylać na klawiaturę. Te auto woziło mnie codziennie do pracy, gdy byłam jeszcze szczęśliwą małżonką swojego równie szczęśliwego wtedy jeszcze małżonka, gdy mieszkaliśmy w Gierałtowicach. Te auto woziło nas malżonków i naszą paczkę na weekendowe wypady rozrywkowe, te auto przewiozło moje rzeczy przy wyprowadzce od męża, te auto zawiozło mnie na rozprawę rozwodową, te auto zawiozło mnie do Chorzowa do Irka, gdzie zaczęłam budować swoje nowe szczęście, te auto woziło Olkę i Matusza niemal codziennie do szkoły, te auto wysłuchiwało wrzasków małej Marty, kiedy to dostawała spazmów przypięta w foteliku na tylnym siedzeniu a ja 5 złotych za godzinę za opiekę and nią, żeby jakoś dotrwać do wypłaty, kiedy to mieszkałam sama no Goduli. To auto wywiozło mnie z Chorzowa do pewnego domu w Katowicach, gdzie teraz przebywam. To jest kawał mojego tak zwanego życia, dlatego poświęcam temu posta.Może głupie, ale to mój blog i koniec kropka! Clio forever! AVE!

wtorek, października 04, 2005

"Źycie jak poemat"

Może powinnam już zasypiać, ale jakoś nie mogę. Wiele myśli kłębi się w mojej biednej potłuczonej głowie i chyba w końcu muszę dać im wydostać się na wolność. Ostatnio, w zeszłą sobotę obchodziłam siódmą rocznicę pracy, pracy w jednej firmie, pracy za jednym biurkiem. Niestety nie mogę powiedzieć, że z tymi samymi ludźmi bo większość się zmieniła, ale przynajmniej zachowana jest jakaś zmienna :) Siedem lat to z jednej strony może nie za dużo, a z drugiej jak się ma tyle, ile mam ja, to też nie jest mało... Trafiłam do tej pracy zaraz po liceum, pełna marzeń, nadziei, planów, wyobrażeń o wolnym zawodzie i w przekonaniu o swojej humanistycznej naturze. Nawet w tym samym czasie rozpoczęłam studia typowo humanistyczne na wydziale filologicznym na kulturoznawstwie. Niestety jako studentka wytrzymałam pół roku po czym poddałam się nie podchodząc do sesji. Moim gwoździem do trumny była konieczność napisania analizy wiersza z zajęć pod tytułem "Lektura tekstu literackiego" czy coś koło tego. Przedmiot był dla mnie masakryczny od początku a na zaliczenie zakręcony pan doktor wymagał analizy na cztery strony A4 wiersza Herberta, który miał 4 wersy!!! NIGDY W ŻYCIU!!! Tym optymistycznym akcentem zakończyłam swoją przygodę z Uniwersytetem Śląskim, przezimowałam pół roku i rozpoczęłam studia, jak przystało oczywiście na rodzonego humanistę ( czytaj z odpowiednią dawką ironii) na kierunku niezwykle odkrywczym i jak najbardziej humanistycznym, a mianowicie Finanse i bankowość. Tym sposobem z dniem 1 czerwca roku bieżącego zakończyłam swoją działalność studencką zdobywając w ciężkich bólach i mękach, targana konwulsjami tytuł magistra Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Całe te zakończenie skwitowałam jednym stwierdzeniem patrząc już z odpowiedniej odległości na budynki uczelni szanownej "Ekonomia nie jest jednak moją dziedziną życiową". Gdybym te siedem lat temu nie trafiła zupełnym przypadkiem do pewnej kwestury w pewnej szkole na Śląsku pod skrzydła mojej szefowej, to może moje życie wyglądałoby inaczej. Może ten niepokorny duch, który dzięki i poprzez tą pracę został te siedem lat temu wsadzony w nieco sztywniejsze ramki, włóczyłby się gdzieś po całym świecie w poszukiwaniu swojego miejsca na Ziemii. Dlatego czasem rozumiem Przemka i jego światowe zapędy. Czasem patrząc na niego mam wrażenie jakbym widziała dokładne swoje odbicie sprzed paru lat. Nic nie było niemożliwe, nic nie było problemem, świat należał do mnie. Niestety przez te siedem lat zdąrzyłam wyjść za mąż, odseparować się od małżonka, następnie rozwieść, pomieszkać sobie samej ze sobą, podjąć próbę stworzenia domu dla dwójki cudownych dzieciaków i jeszcze kogoś, kto mocno odcisnął się w mojej świadomości... Nie mam pojęcia co stanie się w moim życiu przez kolejne siedem lat i jak przez te lata doświadczy mnie życie, życie którego uczę się na co dzień, od nowa, od początku. Staram się żyć tak, by nie żałować niczego. I jak śpiewa Szymon Wydra:
"Nasze życie będzie jak poemat
Trzeba tylko znaleźć dobry temat
Trzeba się odnaleźć w każdej chwili
Trzeba być
Tyle jeszcze drogi jest przed nami
Z tym że trasę wyznaczymy sami
Po co dalej w miejscu tkwić
Trzeba żyć "
Nie wiem jaki przebieg będzie miał mój poemat, gdzie potoczy się jego akcja, jacy pojawią się w nim bohaterowie. To wszystko przede mną. To co było, zostało już zapisane, nie będzie egzaminu poprawkowego z życia jak to zdarzało się na studiach :) Jedno czego nauczyło mnie życie to to, że nie należy się zamykać na potrzeby drugiego człowieka. Jak usłyszałam w sobotę na ślubie, który miałam okazję obserwować "nie miłujcie słowem i językiem, ale czynem i prawdą" Trudne zadanie, ale możliwe do wykonania. I zawsze działające w dwie strony. Tego życzę sobie i wszystkim czytającym i nieczytającym to, co zdarza mi się tu wypisywać... Nie wystarczy powiedzieć "Kocham Cię..." choć to zawsze miło usłyszeć... AVE!