...czyli moje tak zwane życie.

poniedziałek, października 16, 2006

to był dobry weekend :)

Tak, to był naprawdę dobry weekend! I choć piątkowe bardzo złe samopoczucie i ogólne połamanie oragnizmu nie wskazywało na to, to jednak się udało. Sobotnie winkowanie z kuzynem pozwoliło wyluzować się na maksa. Chyba pierwsze zresztą alkoholizowanie się z prawie bratem. Zawsze byłam zmotoryzowana więc nie dawało rady, ale tym razem cytrynka została w domu w przeciwieństwie do mnie. Ja czyli szalona ciocia stawiłam się na proces alkoholizowania i zabawiania malucha mojego najukochańszego. Mały jest wyrąbany w kosmos totalnie! Boshe! jak ja uwielbiam tego brządca. Ciotka jest dobrą ciotką, ale podpita ciotka jest jeszcze lepsza :) Jak zaczęliśmy szaleć w mieszkaniu to chyba nawet rodzice byli w szoku. Gotowaliśmy z Pascalem przesypując paluszki z garnka do sitka, kręciliśmy kółeczkami, szukaliśmy się i straszyliśmy, robiliśmy Małysza i przede wszystkim pękaliśmy ze śmiechu. Potem zaliczyliśmy nawet pierwszą ciotkową kąpiel - wyszorowałam malucha i dzieciak nawet się nie utopił więc mamy pełny sukces :) Gorzej było z uśpieniem bo próbowało każde z nas, jednak sukces po dobrej godzinie odniosła mama. Brawo dla Joli :) Następnym razem znów spróbuję, może się uda :) A jak nie to może jeszcze następnym, albo jeszcze :) Dużo czasu przed nami, w końcu nasz związek trwa dopiero 19 miesięcy bo tyle właśnie ma Oliver. I facet się rozwija, już załatwia swoje potrzeby na muszli, nocnik jest nie fajny i obcy ideowo :) Ja się wcale nie dziwię :) Niedziela trochę leniwa, ale zakończona w bardzo miły i sympatyczny sposób i myslę, że jeszcze wiele takich sympatycznych niedziel i nie tylko niedziel przede mną :) Więc jedziemy dalej, walczymy z tonami papierów w pracy, jeździmy do ZUSu tam i z powrotem, znosimy studentów tych miłych i tych, co to różami nie pachną i jedziemy do następnego weekendu, oby był choć tak miły i sympatyczny jak ten. Bo to był serio dobry weekend! AVE!

czwartek, października 05, 2006

kolejny raz...

Jak już nieraz pisałam blog ma służyć oczyszczaniu duszy. Ciężko jednak oczyścić się z pustki. Wydarzenia ostatnich dni, a może i tygodni spowodowały całkowity zanik wszystkiego we mnie, totalny brak uczuć jakichkolwiek. Na szczęście jednak wszystko na świecie przemija, łącznie z moim dziwacznym stanem i zaczyna wracać mi czucie. Wczoraj okazało się, że być może uda mi się wrócić do mieszkania, które kiedyś wynajmowałam. Mam więc szansę na swoje niebo do wynajęcia. Tylko tym razem nie potrakuję tego cudownego kwadratu jak przechowalni dla swojej osoby. Tym razem to będzie moja twierdza, moja ostoja, moje miejsce do którego będę chciała wracać. W poniedziałek podpisałam umowy o pracę, które zapewniają mi teraz bardzo dobre warunki płacowe i to też zaczyna w końcu cieszyć. Mimo tego, że jeszcze tak niedawno temu miałam tak inne plany, tak inne marzenia i cele, że potem wszystko pękło jak bańka mydlana, że zdrowy rozsądek wziął górę nad omiamieniem, doprawadzając w końcu do wyrzucenia ze mnie wszystkiego to jakoś tak teraz zaczyna się wszystko układać, elementy układanki same zaczynają znajdować brakujące elementy. Przeżyłam dziś kolejną inaugurację roku akademickiego. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że z roku na rok jest gorzej... I dziś mimo tego, że aula pękała w szwach, chyba po raz pierwszy, było jakoś inaczej. Chór wydawał się fałszować bardziej niż poprzednie. Wykład inauguracyjny prowadzony przez moją "ukochaną" panią profesor u której pisałam pracę magisterską zdawał sie nigdy nie skończyć. Fakt faktem, że babska nie potrafię ścierpieć od popisu jaki dała mi na mojej obronie, ale chyba nie byłam jedyną odliczającą każde jej słowo, żeby być już po tym wszystkim. Po raz kolejny otworzyłam orszak, ale nie żałobny :) W niedzielę zaczęłam kolejny rok swojej pracy tutaj, w pewnej szkole w Katowicach, to już dziewiąty jak dobrze liczę. Kolejny raz dzieje się tak wiele i tak niewiele. Kolejny raz przekonałam się, że mam wokół siebie ludzi na których mogę liczyć i za to Wam dzięki. Kolejny raz przeżyłam zwariowaną imprezę na Ohajo w zeszłą sobotę. I wiecie co? Byłam grzeczna! Tak, muszę i chcę się pochwalić, że byłam grzeczna :) Długo pozostaną w pamięci zabawy z pomadką, Marszałek w suniowej misce, Ucin spadający z fotela i oczywiście król imprezy Nooosiad (czytać Nołsiad!). Może nie osiągnęłam wszystkiego tego co uroiło się w mojej mózgownicy przez ostanie pół roku, może widzę wyraźniej pewne różnice między Polską i Irlandią, może nie byłam na wakacjach w ciepłych krajach, ale po raz kolejny swoje wiem. I co lepsze: zaczynam się cieszyć tym co mam, choć jest to trudne. Szczególnie trudno cieszyć się czymkolwiek w obecnym huku wiertarek, młotów i innych ciężkich sprzętów, które umilają nam czas w pracy każdego dnia bo ktoś wymyślił sobie remont generalny w budynku, ale co tam! Remont też minie. Oby jak najszybciej! I tego życzę sobie i moich kochanym koleżankom z pracy, nawet Aśce powtarzającej wszytsko 58 razy i śpiewającej jeszcze gorzej od dzisiejszego chóru. Pewne rzeczy chyba nigdy się nie zmienią :) Póki co chodźmy dalej, najlepiej w tempie gruzu spadającego rurami na podwórko :) AVE!