...czyli moje tak zwane życie.

wtorek, marca 21, 2006

z myśli skłębionych...

No i nadszedł pierwszy dzień wiosny. Przynajmniej tej kalendarzowej. Temperatura na zewnątrz pozostawia jeszcze trochę do życzenia, ale słoneczko przynajmniej przygrzewa i już jakoś inaczej. Generalnie chyba na skutek tej długiej zimy mam wrażenie, że umysłowo i emocjonalnie tkwię, co najmniej w jakiejś epoce lodowcowej i bardzo daleko mi do wiosennej radości. Zastanawia mnie ostatnio wiele rzeczy i wniosek nasuwa się jeden, choć wyciągnięty z piosenki Madonny "Życie jest paradoksem i nie ma za wiele sensu". Gdyby było inaczej wiele rzeczy wyglądałoby inaczej. Dlaczego nie możemy mieć wszystkiego, co pragniemy, dlaczego wszyscy nie mogą być szczęśliwi i zadowoleni z życia? Niektórzy z nas spędzają życie na gonieniu czegoś, czego być może i tak w życiu nie osiągną. Dlaczego myślimy o osobach, które już od dawna nie myślą o nas, a o nas myślą Ci, o których istnieniu już dawno zapomnieliśmy my? Dlaczego Ci, którzy chcieliby mieć pracę nie potrafią jej znaleźć, a Ci, którzy wcale jej nie potrzebują lub nie chcą, nie mają z nią problemów? Dlaczego nie mogą sobie pozwolić na dziecko Ci, którzy rzeczywiście tego chcą, a w ciążę zachodzą osoby, które w ogóle nie miały tego w planach? Dlaczego czasem trzeba z czegoś zrezygnować, żeby coś osiągnąć lub choćby móc pójść dalej? Dlaczego czasem trzeba być egoistą by być szczęśliwym? Dlaczego czasem zależy nam na czymś, co wydaje się zupełnie bez sensu? Dlaczego zabiegamy o tych, którym już dawno nie zależy na nas? Dlaczego tyramy codziennie po kilka lub kilkanaście godzin dziennie, żeby móc pozwolić sobie na to, czy na tamto. Gdy w końcu już to mamy okazuje się, że nie mamy z kim się tym dzielić podczas gdy inni, którzy mają z kim nie mają czym? Dlaczego telefon milczy zawsze, gdy czekamy na wieści a dzwoni w momentach, gdy zupełnie się tego nie spodziewamy? Tych "dlaczego" jest cała masa, pewnie nie tylko w mojej głowie. Tylko tutaj pojawia się pytanie, czy te nasze tak zwane życie jest rzeczywiście paradoksem, czy może jesteśmy aktorami odgrywającymi role, które już dawno ktoś gdzie dla nas napisał? Czy na pewno wszystko ma skutek i przyczynę? Czy na pewno sami decydujemy o swoim życiu? Skoro tak to dlaczego wszystko tak bardzo lubi pieprzyć się po drodze? Dlaczego, dlaczego, dlaczego...
Może tak ma być, a może wcale nie. Może powiedzenie, że co ma być i tak będzie wcale nie jest właściwe? A jeżeli nie to, co będzie?
........
AVE!

czwartek, marca 02, 2006

gleba stulecia, chrzest holowniczy i pierwsza ucieczka

Generalnie rzecz biorąc, jakby nie było mamy zimę. A zimą można uprawiać sporty zimowe, czyli na przykład narciarstwo. Tak się akurat składa, że od zeszłego roku poruszanie się na dwóch deskach przymocowanych do stópek nie jest mi obce ideowo, a Ania zadzwoniła w piątek z informacją o narciarskim weekendzie w Wiśle organizowanym przez kochany ING więc stało się! Długo namawiać mnie nie trzeba było. I tak odrobiwszy sobotnią pańszczyznę w pewnej szkole w Katowicach, zapakowałam swoje szanowne cztery litery i parę niezbędnych rzeczy (w postaci stroju narciarskiego, piżamki w misie, szamponu, odżywki do włosów, ręcznika, szuszarki, prostwnicy do włosów, żelu pod prysznic, lakieru, kolekcji cieni do powiek i innych wynalazków kosmetyczno-upiększających) w swój zielony czołg typu cytryna i wyruszyłam w podróż do Wisły. Po drodze żołądek przyrastał mi juz powoli do kręgosłupa a jak na nieszczęście wszystkie zółte literki M wiszące nad stacjami benzynowymi były nie po tej stronie drogi. Ale dotarłam! Przejechałam Ustroń, minęłam tabliczkę z napisem WISŁA, po swojej lewej stronie z żalem w oczach ujrzałam Hotel Gołębiewski, który tym razem nie był dla mnie i pojechałam dalej. Po wykonaniu serii telefonów do Ani, która miała być mi pilotem i pokierować mnie na stok, po nieudanych próbach ratowania sytuacji nawigacyjnej przez Ewę, po wypalonym papierosie na parkingu przy skrzyżowaniu w dalszym ciągu nie byłam w stanie zlokalizować stoku Nowa Osada. Rozbieżność między udzielanymi mi informacjami przez Ewę i miekszkańców Wisły była spora bo wynosząca od 400 metrów do 3 kilometrów. Nie tracąc optymizmu, nie dając się porwać na kulig panom z parkingu w końcu dotarłam, sforsowałam wjazd podając się za pracownika ING, pokonałam podjazd do wyciągu, znalazłam miejsce na parkingu i przemarzniętą Anię ze stłuczonym kolanem. Po spożyciu dwóch gorących herbatek, dwóch przepysznych steków z karczku z grilla udałyśmy się do całodobowego sklepu w centrum w celu zakupienia napoju procentowego, a następnie do naszego uroczego pensjonatu rodem z lat siedemdziesiątych, ale czego można się spodziewać po noclegu za 20 zeta. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, co wydarzyło się na parkingu pod stokiem. Gleba stulecia to mało powiedziane! Tak pięknego orła nie pamiętam kiedy wyrżnęłam. I to po trzeżwemu, bez nart, za to centralnie przy aucie! Radosnym krokiem udając się do drzwi kierowcy nagle zniknęłam za autem. Pozbierałam się szybko z oblodzonej ziemi, ale wejście do auta przez kolejne pięć minut było niemożliwe bo składałam się ze śmiechu. Potem dopiero zaczęło boleć, a noc spędziłam na prawym boku bo lewy odmawiał współpracy. Do dnia dzisiejszego jestem właścicielką dwóch przepięknych sinialów, jeden znajduje się na udzie, drugi na łydce. Może gdybym w ostatnim czasie nie pozbyła się izolacyjnej warstwy tłuszczyku byłoby lepiej :) W tej sytuacji narty dnia następnego stanęły pod wielkim znakiem zapytania. Rano jednak ubrałam dzielnie swój strój narciarski, tym razem bez zająknięcia dojechałam na stok, wypożyczyłam narty, buciki i kijki, wbiłam się w to wszystko i popędziłam na orczyk. najpierw mała górka na rozgrzewkę, potem już duża. Szczerze przyznam: było zajebiście! Nie wyrżnęłam ani razu, dumna byłam z siebie jak dziki Rex. I chyba należą się podziekowania za zeszłoroczną naukę jazdy dla wiadomej osoby. Tak więc dziękuję! Po spożyciu kolejnego karczusia z grilla odmaszerowałyśmy grzecznie do autka i wyruszyłyśmy do domku. Wieczorem postanowiłyśmy zaliczyć "Ja wam pokażę", co uczyniłyśmy. Generalnie o filmie nie będę się wypowiadać bo nie jestem krytykiem filmowym, ale powiem tylko jedno: po 45 minutach filmu Ania siedząca z porcją nachosów popatrzyła na mnie i zapytała czy akcja zacznie się później... To chyba wystarczy za komentarz do filmu :)
Obecnie moje obolałe po weekendzie miejsca przestają boleć i chwała im za to! Zdobywam natomiast kolejne umiejętności, na przykład holownika roku :) Wczoraj kiedy siedziałam sobie spokojnie w pracy nagle zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam głoś Jarka proszący o pomoc. Klękła Felicia i trzeba odholować na serwis. Bardzo nie miłe przeżycie, więc trzeba pomóc w potrzebie, w końcu od tego ma się przyjaciół. Dojechałam na miejsce, zastanawiając się jak się holuje auto, czego nigdy w życiu nie robiłam. Pomijając wakacyjny epizod z holowaniem ścierostwa pod Kerefere, ale tam chodziło tylko o to by ściera odpaliła, a tu trzeba było zaholować coś przez pół Katowic. Po zlokalizowaniu haka wkręcanego w tył cytryny, gdzie nie obyło się oczywiście bez niepotrzebnych czynności w postaci wyciągania spod auta koła zapasowego, po zaczepieniu klękniętej Feli do mojego tyłka zaczęło się holowanie. Nie wiem kto był bardziej posrany, ja czy Jarek :) Na szczęście wszystko poszło nam nad wyraz sprawnie i bez problemów dotarliśmy do celu. Pominę fakt, że poruszanie się po Katowiach z prędkością 30 kilomterów na godzinę grozi umarciem z nudów, ale cóż? :) Życie! Przeżycia wczorajszego dnia podsycił mi jeszcze wczoraj mój boski szczeniak dokonujący pierwszej w życiu dezercji, na szczęście na tyle krótkiej i nieszkodliwej, że wróciła cała i zdrowa. Zamorduję kiedyś tego uparciucha! Ja wiem, że jaki pies taki właściciel, ale żeby aż tak? :) To powiedziałam ja: o boska! A od dziś Dżizas na dodatek :)AVE!