...czyli moje tak zwane życie.

czwartek, marca 08, 2007

po przerwie

Przerwa w pisaniu dluuuuuuuuuuuuga, ze hej, ale nie oznacza, ze blog ten zniknal z otchlani internetowych :) Moze ktos jeszcze tu zaglada... Postanowilam wiec przeprowadzic reanimacje i wrzucic troszke tego co dzieje sie w moim zyciu. A dzieje sie troszke... Po pierwsze zmiana kraju, przebywam na dobrowolnej emigracji i nie jest zle :) Podobno najgorsze sa pierwsze trzy miesiace. Jezeli tak jest naprawde to nie jest najgorzej w moim przypadku. Oczywiscie, ze sa chwile kiedy brakuje jak jasna cholera kontaktu z bliskimi, ze znajomymi, przyjaciolmi. Ze brakuje widoku Olivera uchachanego od ucha do ucha, ze brakuje smaku maminej pomidorowki, ze potarmosilo by sie Tofisia, ze udaloby sie na klachy do Silesi, ale wybralam tak jak wybralam i mam to co mam. A co mam? Mam domek z ogrodkiem i czarnym kotem za oknem. Domek, ktory dziele z dwoma facetami, jednym polskim, moim, jednym irlandzkim, cudzym :) Domek, ktory lezy daleko od centrum miasta dzieki czemu cwicze kondycje podczas polgodzinnych spacerow w jedna strone :) Tofi by sie przydala :D Poza tym zaczynam wkrotce nowa prace, zupelnie nowe doswiadczenie i nowi ludzie, ale jak narazie jest sympatycznie. Zakonczylam swoja ponad osmioletnia przygode z pewna uczelnia wiec teraz trzeba isc dalej do przodu. Na co dzien staram sie nie myslec o tym wszystkim c zostawilam tam w Polsce. I prosze mnie zle nie zrozumiec bo pamietam o wszystkich, ale czasem tak jest lepiej. Mialam juz chwile dolkow kiedy tesknilam za wszystkim jak jasna cholera, ale trzeba isc dalej. Pewna osoba, ktora tez przebywa na emigracji, ale znacznie dluzej i w znaczniej bardziej odleglym kraju niz ja powiedziala mi, ze nie wolno patrzec wstecz bo tam juz nic nie ma, skoro wybralam taka droge to musze patrzec tylko przed siebie. Staram sie, ale czasem jest ciezko. Nie wiem kiedy bede w domu, nie wiem kiedy znow bedzie mi dane uscisnac wszystkich, ktorzy tam zostali, ale zrobie to na pewno :) Na chwile obecna nie zaluje ani przez chwile podjetej decyzji. Moze w koncu nadszedl ten kiedys, kiedy to mialo byc w koncu dobrze :) Poki co jedziemy dalej, napisze cos znow w przerwie miedzy spacerami przymusowymi do miasta, wieczornymi rozgrywkami karcianymi i maratonem filmowym przerywanym jakas spontaniczna domowa impreza lub wypadem gdzies :) To tyle na dzis. AVE!

wtorek, grudnia 12, 2006

Wilde prawdziwy jak zawsze

"Bo wywierać na kogoś wpływ znaczy to samo co obdarzać go swoją duszą. Człowiek taki nie posiada już wówczas własnych myśli. Nie pożerają go własne namiętności. Cnoty jego nie nalezą już do niego. Nawet jego grzechy, jeśli w ogóle grzechy istnieją, są zapożyczone od kogoś innego. Staje się on echem cudzej melodii, aktorem roli nie dla niego napisanej. Celem życia jest rozwój własnej indywidualności. Dać wyraz własnej swej naturze - oto nasze zadanie na ziemi."

Oscar Wilde - "Portret Doriana Graya"

Tyle w temacie, wygrzebane w czasie przeglądania starych notatek. nie nowe, ale jak aktulane... AVE!

środa, grudnia 06, 2006

kolejna świeczka na torcie...

Powróciłam po raz kolejny z urlopu na wyspie wiecznie zielonej. I ciężko się zebrać do kupki chyba jak nigdy. Jak jeszcze po nocach meczą mnie koszmary senne tak jak dziś to już w ogóle odpadam. Pół nocy uciekałam przed bardzo agresywnym Kubą Wojewódzkim i wcale nie było mi do śmiechu. Oby nigdy więcej. Ale takie pobyty na wyspie to bardzo chętnie. Jak tak myślę o tym wszystkim, co przeżyłam tam przez te 10 dni swojego pobytu to zapominam nawet o wrzeszczącym dziecku w samolocie dwa fotele za mną. Przyjemne to nie było, ale minęło. Nauczyłam się już podczas lotów, że dzieci mają zwyczaj ryczeć przy starcie i lądowaniu, ale te darło się cały czas. Udało mi się na chwilę go nie słyszeć kiedy samolot wznosił się w powietrze nad Dublinem i po raz kolejny poczułam te uczucie wolności niesamowitej mimo ograniczenia do ciasnej przestrzeni wnętrza samolotu i znów na chwilę zaparł mi dech w piersiach Dublin pozostający coraz bardziej w dole rozświetlony tysiącami pomarańczowych światełek. Uwielbiam takie chwile... Kraków przywitał mnie mgłą i chłodem strasznym, nawet chłodniejszym niż wieczorne wędrówki na browarek na wyspie. Ogólnie pogoda na wyspie bardzo mnie zaskoczyła bo wcale nie było tak źle. Temperatura w miarę przyjemna jak na grudzień, tylko wiatru troszkę więcej niż u nas. Deszcz padał może dwa dni więc wcale żadne gumowce nie były mi potrzebne :) I chwała im za to! To tyle podrózy. A co na wyspie? odpoczęłam od pracy , to na pewno. Nie odpoczęłam emocjonalnie bo to było bardzo emocjonujące i wyczerpujące emocjonalnie 10 dni, ale zakończone sukcesem. Może tak właśnie miało być, podobno w końcu nic się nie dzieje bez powodu :) Były więc emocje, tysiące myśli, śmiech i łzy, i wieczory przy karcianych rozgrywkach remikowych, i piwka, i wina spijane aż w nadmiarze, i nerwy, i chwile radości finalnie. I urodzinki moje kolejne, choć pierwsze na wyspie. Kolejny rok na licznkiu, dwudziesta siódma świeczka na torcie, ale co tam. Czas ulatuje każdego dnia. Może czasem denerwująca jest świadomość przemijania, może czasem mam napady krótkiej paniki, że coraz bliżej do 30 na liczniku a w życiu jeszcze niby nic, ale co tam. Jeszcze conajmniej połowa życia przede mną. Więc urodzinki były w Kilbeggan, u Anki zwanej Adelką z którą tak wiele razem przeszłyśmy i pewnie jeszcze wiele przejdziemy. Z dala od wszystkich, którzy też przeszli ze mną wiele a w tym dniu byli tak daleko, ale jednak blisko tez :) Więc były urodzinki, były życzenia o północy, był prezent podpucha składający się z programatora do ogrzewania, paczki chipsów, pomidora i zdechłego kwiatka z wbitymi wykałaczkami, żeby jakoś wyglądał, ale był tez prawdziwy prezent, nie jeden. Dla mnie prezentem największym było to, że dane było mi spedzić ten dzień mniej więcej tak jak chciałam. Z dwoma z najbliższych i najważniejszych dla mnie osób. wiedziałam, że jestem chciana i kochana, nadal, wtedy już wiedziałam :) I nadal wiem choć boję się też tego jak wszyscy diabli. Był nawet tort ze świeczkami! I z życzeniem pomyślanym przed zdmuchnięciem. Życzenie pozostaje tylko dla mnie, ale świeczki zgasły wszystkie. Więc zaczynamy kolejny rok mojego tak zwanego zycia i z czymś nowym i z czymś starym, oby było lepiej bo przeciez zawsze może być lepiej. Wszystkim, którzy pamietali dziękuję za pamięć, a Tobie Słońce za wszystko :) AVE!

wtorek, listopada 21, 2006

poparapetowo...

Niepisanym obowiązkiem nowego lokatora każdego mieszkania jest tak zwany "parapet". A ponieważ ja jestem nowym lokatorem robertowego mieszkania postanowilam zrobić taką imprezkę. Może nie pierwszy raz w życiu, ale od niepamiętnych czasów. Z lekkim przerażeniem myslałam jak pomieszczę 13 osób w jednym czasie w moim było nie było nie największym kwadraciku, ale dało radę! Jak dla mnie imprezka bardzo udana. Mimo iż przypłaciłam to potężną banią - było ekstra :) Dobra bania czasem nie jest zła. Oczywiście nie wszystkie zdjęcia z tamtego wieczoru nadają się do publikacji, ale parę na pewno ujrzy światło dzienne. Wszystkim przybyłym chciałabym podziękować za przybycie, nawet te trwające ponad godzinę czasu, miliard myśli, kilka przesiadek za kierownicą a finalnie wycieczkę Nołsiada do kościoła w celu podziękowania za przeżycie :) Niestety lub stety nie miałam (wątpliwej) przyjemności podróżowania do siebie z Asieńką i Maniusiem więc nie będę się w to zagłębiać, zostawię pole do popisu tym którzy w tym uczestniczyli :D Bez wątpienia gwiazdą tego wieczoru był żółw gadający czyli zegar mówiący, która godzina. Niestety żółw nie jest chyba do końca sprawny i zdarza mu się gadać bez sensu co minutę przez 3 godziny, że jest właśnie taka a taka o'clock. Nikt mi nie wierzył, aż żółw wylądowawał na Ohajo i teraz oni już wierzą, he he. A nie mówiłam? Po pierwszej nocy w pewnym domu w Katowicach żółw wylądował w norze. Tam może sobie gadać do woli. Może to lepsze niż moje zamiary wstawienia go do garażu kiedy to zebrało mu się na maniakalne powtarzanie godziny od 6 rano w pewnien wolny piątek, kiedy to mogłam się wyspać do woli. Mogłam... jednak nie mogłam! Więc podsumowując parapet uważam za bardzo udany. Nie stwierdzono też żadnych strat w ludziach lub sprzętach będących na wyposażeniu mieszkania więc tym bardziej było ok. Co prawda końcówka imprezy troszkę okrywa się dla mnie mgłą, ale co tam, nie co dzień robi się parapet. Teraz jedziemy dalej co sprowadza się do biegania wieczorową porą w szlafroczku i puchatych kapcioszkach po mieszkanku, zapadania w cudowny sen w cudowną miękkość wyrka na tak zwanym pięterku i ogólnie dalszego chill outu w życiu. Parapet spowodował też jedną kolosalną zmianę we mnie a właściwie zdanie sobie sprawy z pewnych kwestii, ale to pozostawię dla siebie. Posiadanie własnych czterech kątów bardzo pozytywnie odbiło się na moim poziomie oczytania. Mam już pierwszą książkę przeczytaną na koncie, teraz walczę z "S@motnością w sieci". Film może nie najlepszy, ale książka się nada. Coś ma takiego w sobie co uderza we mnie cholernie mocno. Jednak... I czyż ze wszystkich rzeczy wiecznych miłość nie trwa najkrócej? Khy khy. Nie mogłam się powstrzymać :) Teraz nie muszę się obawiać przeczytania książki przez Tofisia, choć brakuje łobuza małego, który ma coś ze mnie podobno - ucieka... A dziś uciekam, na koncert Renatki mojej cudownej i mam pewność, że się nie zawiodę. Pewnie jeszcze przed wylotem porozpływam się nad magicznością tej chwili. Póki co lecimy do przodu. AVE!

wtorek, listopada 07, 2006

chill out

No i wypełniło się... Mam mieszkanie! Od soboty jestem po raz kolejny mieszkańcem Chorzowa. Nie wypaliło z Rudą, ale zupełnie niespodziewanie wypaliło z Chorzowem i tym sposobem mam swoje i tylko swoje cztery ściany przysłowiowe, zwane popularnie kwadratem. A kwadrat jest wypaśny, muszę to przyznac choć nie lubię się chwalić. Mam najlepsze wyrko pod słońcem i śpię w nim jak niemowlak. Zapadam się po prostu w miękkość pościeli i materaca i zapominam o bożym świecie. Jak narazie czekam na chwilę powrotu do domu, na moment wstawienia cytrynki do garażu i udania się na swoje 3 pięterko, na otwarcie drzwi i poczucie zapachu nowości i świeżości mieszkanka, które trafiło się tak nagle i niespodziewanie. Nawet palę wisząc za oknem, żeby nie śmierdziało :) Ale pewnie już niedługo. Wczoraj przeżyłam pierwszą awarię, kiedy to próba podłączenia wieży skończyła się totalną ciemnością, która nagle zapanowała w całym mieszkaniu. Latarka w nowej komórce daje jednak radę i korki nie stanowiły problemu nie do pokonania. Jest ekstra! Wszystko jest ekstra. I nie wiem czy tak serio czy to może kwestia mojego ostatniego podejścia do życia. A podejście jest chill out. Wszystko jest chill out, życie jest proste, tylko ludzie sami stwarzają sobie problemy. Przekonałam się o tym podczas bardzo oczyszczającej rozmowy z Jasiem. Oj, ileż rzeczy sobie powiedzieliśmy, ile wyjaśniliśmy i jak bardzo oczyściła się sytuacja. Chyba było to potrzebne. Takie spojrzenie na pewne tematy z perspektywy czasu. I wtedy pojawił się ten chill out, ten o który tak dawno zabiegaliśmy. Może do tego potrzebe było te zryte pięć dni prowadzące do nikąd pozornie, a jednak prowadzące do odnalezienia duchowej harmonii :D I choć wydaje mi się, że nic mnie już w życiu nie zdziwi, że jestem odarta z wszelkich złudzeń jest dobrze. Mam dobrą pracę, mam mieszkanie, stoję znów na swoich własnych nóżkach i sama stanowię i odpowiadam za siebie. Nie muszę skradać się na palcach wracając o 6 nad ranem do domu, żeby nikogo nie obudzić. Wszystko zdaje się układać. Puzzelki łączą się w ładny wychilloutowany obrazek. Tylko w tym wszystkim Tofisia żal... Ale może coś i z tym zrobimy. Póki co, kto chętny do wypicia tradycyjnej kawki w nowym kwadracie - zapraszam :) AVE!

poniedziałek, października 16, 2006

to był dobry weekend :)

Tak, to był naprawdę dobry weekend! I choć piątkowe bardzo złe samopoczucie i ogólne połamanie oragnizmu nie wskazywało na to, to jednak się udało. Sobotnie winkowanie z kuzynem pozwoliło wyluzować się na maksa. Chyba pierwsze zresztą alkoholizowanie się z prawie bratem. Zawsze byłam zmotoryzowana więc nie dawało rady, ale tym razem cytrynka została w domu w przeciwieństwie do mnie. Ja czyli szalona ciocia stawiłam się na proces alkoholizowania i zabawiania malucha mojego najukochańszego. Mały jest wyrąbany w kosmos totalnie! Boshe! jak ja uwielbiam tego brządca. Ciotka jest dobrą ciotką, ale podpita ciotka jest jeszcze lepsza :) Jak zaczęliśmy szaleć w mieszkaniu to chyba nawet rodzice byli w szoku. Gotowaliśmy z Pascalem przesypując paluszki z garnka do sitka, kręciliśmy kółeczkami, szukaliśmy się i straszyliśmy, robiliśmy Małysza i przede wszystkim pękaliśmy ze śmiechu. Potem zaliczyliśmy nawet pierwszą ciotkową kąpiel - wyszorowałam malucha i dzieciak nawet się nie utopił więc mamy pełny sukces :) Gorzej było z uśpieniem bo próbowało każde z nas, jednak sukces po dobrej godzinie odniosła mama. Brawo dla Joli :) Następnym razem znów spróbuję, może się uda :) A jak nie to może jeszcze następnym, albo jeszcze :) Dużo czasu przed nami, w końcu nasz związek trwa dopiero 19 miesięcy bo tyle właśnie ma Oliver. I facet się rozwija, już załatwia swoje potrzeby na muszli, nocnik jest nie fajny i obcy ideowo :) Ja się wcale nie dziwię :) Niedziela trochę leniwa, ale zakończona w bardzo miły i sympatyczny sposób i myslę, że jeszcze wiele takich sympatycznych niedziel i nie tylko niedziel przede mną :) Więc jedziemy dalej, walczymy z tonami papierów w pracy, jeździmy do ZUSu tam i z powrotem, znosimy studentów tych miłych i tych, co to różami nie pachną i jedziemy do następnego weekendu, oby był choć tak miły i sympatyczny jak ten. Bo to był serio dobry weekend! AVE!

czwartek, października 05, 2006

kolejny raz...

Jak już nieraz pisałam blog ma służyć oczyszczaniu duszy. Ciężko jednak oczyścić się z pustki. Wydarzenia ostatnich dni, a może i tygodni spowodowały całkowity zanik wszystkiego we mnie, totalny brak uczuć jakichkolwiek. Na szczęście jednak wszystko na świecie przemija, łącznie z moim dziwacznym stanem i zaczyna wracać mi czucie. Wczoraj okazało się, że być może uda mi się wrócić do mieszkania, które kiedyś wynajmowałam. Mam więc szansę na swoje niebo do wynajęcia. Tylko tym razem nie potrakuję tego cudownego kwadratu jak przechowalni dla swojej osoby. Tym razem to będzie moja twierdza, moja ostoja, moje miejsce do którego będę chciała wracać. W poniedziałek podpisałam umowy o pracę, które zapewniają mi teraz bardzo dobre warunki płacowe i to też zaczyna w końcu cieszyć. Mimo tego, że jeszcze tak niedawno temu miałam tak inne plany, tak inne marzenia i cele, że potem wszystko pękło jak bańka mydlana, że zdrowy rozsądek wziął górę nad omiamieniem, doprawadzając w końcu do wyrzucenia ze mnie wszystkiego to jakoś tak teraz zaczyna się wszystko układać, elementy układanki same zaczynają znajdować brakujące elementy. Przeżyłam dziś kolejną inaugurację roku akademickiego. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że z roku na rok jest gorzej... I dziś mimo tego, że aula pękała w szwach, chyba po raz pierwszy, było jakoś inaczej. Chór wydawał się fałszować bardziej niż poprzednie. Wykład inauguracyjny prowadzony przez moją "ukochaną" panią profesor u której pisałam pracę magisterską zdawał sie nigdy nie skończyć. Fakt faktem, że babska nie potrafię ścierpieć od popisu jaki dała mi na mojej obronie, ale chyba nie byłam jedyną odliczającą każde jej słowo, żeby być już po tym wszystkim. Po raz kolejny otworzyłam orszak, ale nie żałobny :) W niedzielę zaczęłam kolejny rok swojej pracy tutaj, w pewnej szkole w Katowicach, to już dziewiąty jak dobrze liczę. Kolejny raz dzieje się tak wiele i tak niewiele. Kolejny raz przekonałam się, że mam wokół siebie ludzi na których mogę liczyć i za to Wam dzięki. Kolejny raz przeżyłam zwariowaną imprezę na Ohajo w zeszłą sobotę. I wiecie co? Byłam grzeczna! Tak, muszę i chcę się pochwalić, że byłam grzeczna :) Długo pozostaną w pamięci zabawy z pomadką, Marszałek w suniowej misce, Ucin spadający z fotela i oczywiście król imprezy Nooosiad (czytać Nołsiad!). Może nie osiągnęłam wszystkiego tego co uroiło się w mojej mózgownicy przez ostanie pół roku, może widzę wyraźniej pewne różnice między Polską i Irlandią, może nie byłam na wakacjach w ciepłych krajach, ale po raz kolejny swoje wiem. I co lepsze: zaczynam się cieszyć tym co mam, choć jest to trudne. Szczególnie trudno cieszyć się czymkolwiek w obecnym huku wiertarek, młotów i innych ciężkich sprzętów, które umilają nam czas w pracy każdego dnia bo ktoś wymyślił sobie remont generalny w budynku, ale co tam! Remont też minie. Oby jak najszybciej! I tego życzę sobie i moich kochanym koleżankom z pracy, nawet Aśce powtarzającej wszytsko 58 razy i śpiewającej jeszcze gorzej od dzisiejszego chóru. Pewne rzeczy chyba nigdy się nie zmienią :) Póki co chodźmy dalej, najlepiej w tempie gruzu spadającego rurami na podwórko :) AVE!