...czyli moje tak zwane życie.

środa, września 28, 2005

Come back!

Oto powróciłam z kolejnych wojaży zagranicznych. Znów nasi zachodni sąsiedzi, choć Ci bardziej zachodni, nie graniczący z nami bezpośrednio - Holandia. Druga wizyta w kraju wiatraków, rowerów i krów. Tym razem poznawałam uroki tego bądź co bądź nie za dużego kraju jak przystało na rasową holenderkę (bynajmniej nie krowę) to znaczy na rowerze. Sama bylam zdziwiona jak ktoregoś pięknego dnia pokonałam własnonożnie 50 kilometrów tak po prostu sobie pedałując. Tym razem nie było gorączkowego biegania po muzeach w Amsterdamie. Nie było tak przeraźliwie zimno. I nie padało! Mało tego, świeciło mi przez cały mój czas pobytu piękne holenderskie słoneczko, które zachęcało do rowerowych wycieczek. I tak, nie mogę powiedzieć, że Holandia jest krajem do którego zapałałam miłością od pierwszej wysiadki na dworcu w Hadze. Owszem posiada wiele interesujących miejsc, stanowi ogromną mieszankę kulturową ludzi chyba z całego świata, są w niej wielkie miasta taka jak Haga, Amsterdam czy Rotterdam. Miasta, które zapierają dech w piersiach. Taka wrażenie zrobił na mnie Rotterdam. Nie wiem czemu, ale tak było. Olbrzymi most nad wielką rzeką. Ale ma też cudowne małe mieścinki, które wygladają jak z bajki wycięte. I do takiego miasteczka trafiłam podczas samotnej wycieczki rowerowej. Te miasteczko to Bleiswijk. Jechałam tak sobie rowerkiem wygrzewając się w promieniach słoneczka, nie znając okolicy ani celu mej wyprawy i dojechałam do Bleiswijk. To to ja rozumiem. Tam to bym mogła sobie pomieszkać :) Jakiś czas... Nie wiem jak poplecie się moje życie, czy za jakiś czas nie wyeksportuję się na dluższy czas do Holandii. Wtedy może poznam jeszcze więcej magicznych zakątków wiatrakowego kraju. Wtedy może przywyknę do wszędobylski rowerów, stale wiejącego wiatru i wyżelowanych przedstawicieli płci męskiej chodzących dumnie po ulicach. Na szczęście nie wszyscy oddali się potędze żelu i można też napotkać całkiem przyjemne okazy :) Ale za długo nie można się na nich gapić bo wielki brat Przemion czuwa :) Zresztą co mi tam jakieś inne, cudze, nieswoje holenderskie miśki jak mam swojego! I mówi przynajmniej w takim języku co to ja rozumiem! Narazie ten niewielki kraj stanowi dla mnie wielką niewiadomą. Poznaję go, oswajam sie z nim, daję mu czas na to by mnie urzekł. Nie twierdzę, że jest lepszy czy gorszy od naszej Polszy. Przecież mamy tu teraz tak wesoło z okazji wyborów! Liga Pięknego Romana i inne kaczory oraz naturalnie opalony pan przewodniczący odbywający wiele spotkań na świeżym powietrzu co oczywiście tłumaczy ten kolor skóry :) Aż strach myśleć co będzie dalej... Pożyjemy - zobaczymy! Teraz pora otrząsnąć się z urlopowego lenistwa, zapomnieć o tych 20 godzinach spedzonych w autokarze i rzucić się w wir życia, pracy i innych takich. A co ma być i tak będzie. Pewne rzeczy wymagają czasu, pewne decyzje też. Szczególnie u mnie :) Ciężko było mi wyjechać zostawiając moje szczęście tam, ale jak narazie tak musi być. Zresztą wkrótce znow się zobaczymy. Dla dodania mi chyba optymizmu i wiary z sens wszystkiego uslyszałam płynące z głośników w autobusie słowa " nie poddaj się, bierz życie jakim jest!". Stało się to dokładnie w momencie, gdy koła naszego autokaru dotknęły linii granicznej między Niemcami a Polską. Tu jeszcze sprawdzaja dokumenty... Tu jeszcze jest granica :) I tak niesiona na ojczystą ziemię przez zespól Myslovitz powróciłam. I znów mieszkam w pewnym domu w Katowicach. Znów pracuję w pewnej kwesturze pewnej szkoły na Śląsku. Znaczy zaczynam pracować po wyjściu z pourlopowego letargu :) Znów mam swojego czerwonego Żuczka do przemieszczania się pomiędzy punktami A, B a nawet C i D :) I znów mogę mieć wszystko w p... Khy khy! Znów jestem molestowana przez Asię w pracy. Kiedyś ją zamorduję :) I zostanę uniewinniona. Bo to będzie w afekcie! Dobrze, że Asia tego nie czyta... Tak naprawdę jest dobrą, ciepłą i bardzo zakręconą osobą, ale czy nie może trzymać się ode mnie w odelgłości choć 1 metra? :) Nie! Nie może! Bo to już nie bylaby Asia! AVE!

środa, września 21, 2005

złoty środek...

Od pewnego czasu nachodzą mnie myśli przeróżne i rodzaju wszelakiego na temat tego co było, jest i będzie. Nie jestem pewnie odosobnionym przypadkiem i jednostką dumającą nad tym jak to przeszłość potrafi wiązać się z przyszłością, gdzie jest tak naprawdę nasze miejsce na Ziemii i skąd wiedzieć, że podejmowane decyzje są w stu procentach słuszne i właściwe. Ja próbuję przede wszystkim podjąć decyzje dotyczące mojej przyszłości, czy będą na pewno słuszne okaże się po czasie. Zawsze tak jest. Problem w tym, że niekiedy jest już za późno na odkręcenie wszystkiego i niewłaściwa decyzja pozostaje na całe życie niczym piętno. Na szczęście w swoim dorobku raczej takich decyzji nie posiadam, które w jakiś dramatyczny i wręcz traumatyczny sposób rzutowały na moje życie. Nie straciłam fortuny na loterii, mam gdzie mieszkać, mam co jeść, mam pracę, nie poniewieram ze sobą dzieciaka po tym swiecie jako pamiątki po nieudanym związku czy małżeństwie. Więc ogólny bilans nie jest chyba taki zły. Jednak coś trzeba w życiu robić, do czegoś dążyć i czegoś pragnąć. A czego pragnę ja? Zawsze byłam niespokojnym duchem, biegnącym gdzieś swoją drogą, wyrywającym do przodu niczym głupie serce z piosenki Maryli Rodowicz. Zawsze musiało mnie być pełno wszędzie, zawsze musiałam wiedzieć co i jak i gdzie, i zawsze kombinowałam jak by tu zrobić, żeby wszystko ze sobą pogodzić, żeby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. A może jeszcze na deser się załapać... Tak samo jak zawsze wydawało mi się, że osiągnięcie wieku 25 lat jest jakąś magiczną granicą, jakimś wyznacznikiem w życiu każdego człowieka, a przynajmniej w moim, po którym należy się ogólnie mówiąc "ustatkować". To pojęcie bardzo szerokie, ale nie ono ma być przedmiotem tej dzisiejszej pisaniny czyli blogologii stosowanej. I tak - próbowałam się ustatkować przed 25 rokiem życia. I kiedy to zdecydowałam się tworzyć rodzinę, dom i inne ustatkowane rzeczy to było to ostatnią rzeczą jaka mi wyszła. Wtedy właśnie moją głowę zaprzątały inne rzeczy, bynajmniej nie związane z ustatkowaniem się. Jak można było się statkować kiedy tam za oknem domu, za drzwiami, za rogiem domu był świat, świat, który domagał się poznania, miejsca, które wołały o to, żeby je zobaczyć. Czasem udawało nam się wyskoczyć gdzieś wspólnie, ale chyba nie tak często jak wymagałaby tego moja rozbiegana natura. Do tego dochodziły inne problemy życia codziennego i tak moje statkowanie się zakończyło się na sali sądowej a ukoronowaniem tego było moje przekonanie odnośnie ponownego małżeństwa - NIGDY W ŹYCIU! Teraz patrzę na to już nie tak drastycznie. Co prawda po raz kolejny moja dzika strona wzięła górę nad tą udomowioną, kiedy to podjęłam jednak decyzję o opuszczeniu Irkowego mieszkania na 4 piętrze i tym samym kolejny związek oparty na budowaniu domu i rodziny nie wypalił. Oczywiście przy kolejnym dołożeniu kolejnych problemów życia codziennego. I tak to te moje statkowanie się miesza się w tym moim tak zwanym życiu z niesamowitą potrzebą wolności, niezależności i otwarcia. Otwarcia na świat, na ludzi, na życie. Jako zodiakalny Strzelec ten pęd ku wolnosci mam niejako wpisany w życiorys. Nie dam się wciskać w sztywne ramy do których i tak nie pasuję. Nie pozwolę na ograniczanie siebie. A z drugiej strony czasem odzywa się ten kobiecy pierwiastek, który tęskni do tego wszystkiego co opisałam w poprzednim poście. Za domem, za rodziną, za ciepłem. Za takim miejscem do którego chce się wracać po codziennym zmaganiu z życiem, po codziennym poznawaniu świata. Nawet małżeństwo nie jest już takie złe. I to jest chyba ten złoty środek na mnie. Pozwolić codziennie wybiegać w świat, ale wspólnie tworzyć inny świat do którego wrócę codziennie. A najlepiej wybiegać i wracać ze mną :) I może właśnie tego trzeba mi było przez całe życie. Może te poczucie dwoistości, dwóch różnych osób drzemiących we mnie to nie choroba psychiczny tylko moje prawdziwe JA? Niezależne, ale i potrzebujące ciepła. Takich podwójności jest w moim życiu dużo. Czasem ciężko się zdecydować, co wybrać. I tak jest i tym razem. Teraz na mojej drodze życia stanął taki jeden osobnik, taki Ktoś, kto zawojował mój świat i przeprowadził w nim małą rewolucję. Pokazał mi troszkę inne spojrzenie na pewne rzeczy, nawet na mnie, pokazał mi troszkę inny świat. Teraz trzeba tylko będzie podjąć decyzję czy tu czy tam. I skąd ja mały Miś mam w sobie zebrać tyle siły, żeby zostawić to, co mam tu i spróbować sił tam. Te tam jest 1500 kilometrów stąd, czyli nie na drugim końcu świata. A tak z drugiej strony co trzyma mnie na miejscu? Rodzina, ciężko pewnie by było, ale myślę, że zrozumieliby w końcu i wybaczyli mi to zniknięcia na czas jakiś bo na pewno nie na zawsze. Przyjaciele, znajomi. Tych pierwszych ma się na całe życie, więc o nich nie powinnam się martwić bo będą ze mną bez względu na to, co zdecyduję. A ci drudzy? Jedni przychodzą, inni odchodzą, każdy żyje własnym życiem, więc chyba też powinni wybaczyć ewentualne zniknięcie. Kolejny ważny element - praca. Niestety jak tak dalej pójdzie to za jakiś czas może już jej nie być... więc zostawię ten temat w spokoju. Pytanie tylko skąd wiedzieć w którą stronę pójść? Zawierzyć temu jednemu Ktosiowi? Tak samo niezależnemu i miłującemu swoją wolność jak ja? Czas pokaże... Może jednak jest racja po stronie pani Grocholi, której książkę właśnie skończyłam czytać. Ona zawsze przekonuje o najoczywistszej prawdzie: "w życiu liczy się tylko miłość i tylko ona pozwala dokonywać właściwych wyborów. Wszystko inne zawodzi"... Kochanie?

Informacja uzupełniająca: w związku z nurtującymi Was pytaniami chcę podkreślić, że tan post NIE JEST ŻADNĄ DECYZJĄ, jest tylko zapisem wolnych przemyśleń, a zakończenie na temat tego, że to miłość jest w życiu najważniejsza i że ona pomaga podejmować właściwe decyzje jest wyrazem myśli autora, że do miłości potrzebne są dwie osoby i te dwie osoby mają taką samą, pełną i niczym nieskrępowaną moc decyzyjną. Tak więc... spokojnie :)

czwartek, września 08, 2005

z rozmyślań za kierownicą...

Po raz kolejny w moim tak zwanym życiu przyszło mi wczoraj zmienić miejsce zamieszkania. Co prawda tymczasowo i z przyczyn dla tych, co wiedzą oczywistych, ale jednak. I tak podróżując wczoraj moim zapakowanym autkiem z modelowego pukntu A do modelowego punktu B, czyli z pewnego domu w Katowicach do mojego domu rodzinnego, do domu moich rodziców jechałam sobie i myślałam. Myślałam o tych wszystkich miejscach w których już mieszkałam. Wszystko zaczęło się od domu babci, mieszkania na Gliwickiej w Katowicach, gdzie mieszkałam odkąd moja pamięć zaczęła rejestrować cokolwiek. To właśnie tam stawiałam swoje pierwsze kroki w wielkiej kuchni w której koncetrowało się życie całej rodziny. To tam był mój pierwszy plac zabaw, moja pierwsza piaskownica na szarym i ponurym podwórku. Zresztą piaskownica wykonana przez mojego Tatę, który tym niewielkim drewnianym kwadratem pomalowanym na pomarańczowo i wypełnionym świeżutkim, żółtym piachem sprawił przeogromną radość mnie i innym podwórkowym dzieciakom. Drugim placem zabaw, który istniał dla mnie wtedy był Plac Wolności, który wtedy wyglądał jeszcze zupełnie inaczej niż teraz. To tam biegałam z wózkiem z lalkami, to tam zbierałam kasztany i ciągnęłam się z kuzynem na deskorolce. Potem nastał etap osiedla na które przeprowadziłyśmy się z Mamą. To tu zaczęłam chodzić do przedszkola, potem do szkoły podstawowej, a potem stąd wyruszałam w podróź do liceum. To tu był mój plac zabaw z prawdziwego zdarzenia, taki z huśtawkami, wielką piaskownicą, zjeżdżalnią i drabinikami. To tu rozwalałam kolana a moje nogi pokrywały się kolejnymi strupami, zadrapaniami i bliznami. To tu przeżywałam pierwszą miłość w przedszkolu, której było na imię Robert. Pamiętam do dziś :) Stąd wyruszyłam też w swoje dorosłe życie, wyprowadzając się do Gierałtowic i wychodząc za mąż. Tam w domu Tomka, w domu jego rodziców próbowałam stworzyć dom, swój dom, rodzinny, pełen ciepła. Niestety coś poszło nie tak i nie udało mi się osiągnąć tego, co chciałam. Wtedy, gdy zostały już wykorzystane wszelkie dostępne nam środki na uratowanie małżeństwa, niestety bezowocnie, zapadła decyzja o wyprowadzce. I wtedy rozpoczął się kolejny etap mojej tułaczki po świecie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mi się znaleźć mieszkanie w Rudzie Śląskiej, mieście którego nie znałam kompletnie i które było mi znane jedynie z przejazdów "po drodze". I tak przez rok swojego pobytu na Goduli próbowałam to wynajęte mieszkanie zmusić do tego, żeby było moim domem. A może próbowałam zmusić siebie do trakowania tego, jak swojego domu. Próby jednak spełzły na niczym i mimo najszczerszych chęci było to zawsze tylko wynajęte mieszkanie od pana Henia. Powiem szczerze, że bardzo, ale to bardzo nie lubiałam tam czasem wracać, wracać do pustego, obcego mieszkania w którym nikt na mnie nie czekał. I wtedy jak wielka była moja radość, kiedy w moim życiu pojawił się Irek. Irek, który zabrał mnie z pustej Goduli do pełnego życia mieszkania w Chorzowie, Irek, który czekał na mnie na balkonie gdy wracalam z pracy, Irek, który czekał NA MNIE. I przez ten cudowny czas, kiedy wszystko było w jak najlepszym porządku miałam dom do którego chciałam wracać i do którego wracałam po pracy jak na skrzydłach bo tam nie byłam sama, bo tam chciałam wracać. To właśnie tam, przy udziale Irka i dzieci, Olki i Mateusza, tworzyłam po raz kolejny DOM. Niestety i tym razem gdzieś po drodze pojawił się jakiś błąd i po raz kolejny próba okazała się nieudana...
Teraz nie wiem, gdzie i kiedy przyjdzie mi podjąć starania o stworzenie domu po raz kolejny. Jedno wiem na pewno, że chciałabym aby było to po raz ostatni. Chciałabym w końcu mieć DOM, swój dom, własny dom, dom do którego będę zawsze wracać z uśmiechem i z ochotą, dom w którym zawsze będę mogła być sobą, dom w którym w końcu będę się czuć jak U SIEBIE W DOMU. Nieważne czy będzie to w Katowicach, Chorzowie, Gliwicach czy w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, czy będzie to w maleńkim mieszkanku w centrum miasta, czy w wielkim domu na wsi, ale niech to będzie po raz ostatni. Niech w końcu się stanie moje miejsce na ziemi, mój kawałek podłogi, mój dom w którym czas, przestrzeń i wszechświat będzie mój i dla mnie...
AVE!

piątek, września 02, 2005

Koncertowo i rodzinnie...

Jest piątkowy wieczór, siedzę sobie w swojej dziupli i tak sobie skrobię nowego posta. Dawno nie było nic nowego. Więc pora na odrobienie zaległości. Po pierwsze koncert Myslovitz z okazji 10-lecia zespołu. Wczoraj. W Mysłowicach. Zupełnie nieplanowanie. Totalnie spontanicznie. I było po prostu EKSTRA. Zresztą nie sposób tego opisać. Trzeba było tam być i słyszeć na własne uchy :) Tylu artystów w jednym miejscu zgromadzonych z jednej okazji robi wrażenie. Do tego chyba popisowy numer końcowy czyli niesamowite połączenie efektów muzyczno-świetlnych spowodowało szczęskospad u coniektórych zgromadzonych, wliczając w to i mnie. Powstrzymam się od komentowania zachowań "wybitnych jednostek" uczestniczących w zgromadzonej licznie publiczności i nie będę się doktoryzować nad tym, że niektórzy nie powinni uczestniczyć w tego typu przedsięwzięciach :) Ogólnie było miło, kulturalnie, zajefajnie, jednym słowem WYPAŚNIE. Nie żałuję ani minuty spędzonej na wczorajszym koncercie, choć żałuję, że niektórym osobnikom przebywającym 1500 kilometrów stąd nie było dane towarzyszyć mi w tym powalającym przeżyciu... Powalające było też z innego powodu, kiedy to pod koniec sterczenia w tłumie coraz silniej skarżyliśmy się na bolące kręgosłupy, ewentualnie stopy. Ale i tak było warto! I o to chodzi!
Dzisiaj natomiast doświadczyłam o całe galaktyki innych przeżyć, kiedy to po bardzo długim czasie moim oczom ukazał się powtórnie Oliverek, nasze nowe pokolenie rodzinne. To jak zmienia się takie maleństwo jest po prostu niesamowite. Pamiętam jakby to było wczoraj, kiedy to biegłam do szpitala na drugi dzień po jego narodzinach, zobaczyć mojego prawie bratanka, potem chrzciny i inne spacery po parku. Teraz nasz maluch dobija już do pół roku. Skończy je dokładnie 15 września, kiedy to ja, dumna ciocia będę opuszczać nasz piękny kraj w celu udania się do pomidorolandii zapukać do bram szczęśliwości i wspólnych chwil spędzonych RAZEM! Ale to tak tylko odbiegając od tematu :) Tak więc tak jak obiecałam sobie przede wszystkim jak tylko udało mi się pochwycić Olivera w ramiona nie wypuściłam go już z rąk, pomijając krótkie chwile dokarmiania, kiedy to z wiadomych względów trzeba go było oddać Mamie Joli. Mały jest po prostu cudowny! I cudowne jest to, że mogę uczestniczyć w mniejszym czy większym stopniu, choćby tylko obserwując to jak się zmienia, jak rośnie, jak kształtuje się nowy, mały człowiek. Kocham tego malucha i nie wiem czemu. Po prostu za to, że jest. Jestem durna na jego punkcie i już zawsze będę :) Taka już ze mnie ciotka... khy khy
Od jutra zaczynam ostre twarde lądowanie w postaci sobotniego dyżury w pracy. Jak boli! Ała! Jak ja strasznie zobaczę! Bolesne bardzo jest takie powracanie do szarych obowiązków dnia codziennego po wakacyjnej przerwie. Ale cóż - ŹYCIE :) Może nie będzie tak drastycznie. Wyruszę zaopatrzona i wyposażona w książkę tak na wszelki wypadek, gdybym nie miała natchnienia do pracy :) i jakoś przetrwam ten pierwszy powakacyjny dyżur. Żeby mi się chciało tak jak mi się nie chce... Ale trzeba! Rano będzie lepiej.
Mam nadzieję...
AVE!